Na Zachodzie skorzysta nawet barmanBadania najnowszej polskiej emigracji przeprowadzone przez Jacka Kurzępę, socjologa z Uniwersytetu Zielonogórskiego, pokazują, że Polacy płacą wysoką cenę za wyjazd z ojczyzny. Tęsknotę za krajem i rodziną topią w alkoholu, narkotykach, przypadkowym seksie. Z takim postrzeganiem emigracji nie zgadza się psycholog społeczny Jacek Santorski - czytamy w DZIENNIKU.
Klara Klinger: Czy nowa emigracja to według pana szansa czy zagrożenie dla Polski? Jacek Santorski: Przytoczę pewien przykład. W latach 90. pomagałem pewnemu Holendrowi założyć firmę, która w żywiołowy sposób pokonywała bezdroża polskiego biznesu i przedsiębiorczości. Bardzo szybko się okazało, że potrzebni są menedżerowie, którzy umieliby ten żywioł opanować. Kogoś, kto nauczy ludzi umiejętności dzielenia się zadaniami. A był deficyt menedżerów. Wymyśliliśmy więc, że najlepiej byłoby znaleźć Polaka, który pracuje na Zachodzie i namówić do reemigracji do Polski. Znaleźliśmy kogoś takiego w Kanadzie. Co prawda działał w innej branży, ale jego zadaniem było wykonywanie pracy w Polsce w taki sposób jak tam i zarażać innych pracowników tym rodzajem przytomności. Ten człowiek tak się sprawdzał, że szybko został członkiem zarządu, potem prezesem. Teraz jest prezesem jednego z największych banków - to Piotr Stępniak. Od tego czasu bardzo często doradzałem dużym spółkom, żeby powtarzały ten schemat. Żeby ten, kto przesiąkł zachodnimi wzorcami porządnej organizacji, zdobył wieloletnie doświadczenie, wrócił i uczył innych. To się każdorazowo sprawdza. I dlatego zacieram ręce, że tak wiele osób wyjechało, a teraz wraca.
To było kilkanaście lat temu, a teraz? Nadal jest tak samo - cały czas uczymy się na Zachodzie. Ludzie wracający do Polski czasem nie wiedzą, że w kraju stanowią żywy wzorzec dobrych zachowań. Przywożą to wszystko, co się składa na kulturę dojrzałej firmy. Dzięki pracy, którą wykonywali na obczyźnie, stali się lepsi merytorycznie. I wracają do Polski w roli lidera, choć tam byli jednymi z wielu.
Ale pracę w firmie na Zachodzie zdobywa bardzo niewiele osób, a co z tymi, którzy byli kelnerami czy murarzami? To nie ma dużego związku z zawodem, który wykonują. Ktoś, kto był barmanem czy kelnerem nauczył się rzeczy, które są tam podstawowe, a u nas unikalne. Uczy się tam podstawowych wartości - kultury pracy, szacunku do klienta, umiejętności dobrego i rzetelnego wykonywania zadań, działania w trudnych warunkach. Setki lat kultury zdrowego kapitalizmu zrobiły swoje - więc taka osoba miała szansę nauczyć się tego, czym jest koncentracja, współpraca z innymi. Dlatego jako pracodawca dałbym pierwszeństwo ludziom, którzy nawet sfrustrowani wrócili z Wielkiej Brytanii, ale pracowali tam rok czy dwa lata.
Ludzie jednak nie chcą wpisywać do CV, że byli barmanami, jeżeli szukają poważnej pracy. Uważają, że to ich ośmiesza. Wszystko, co tam robili, absolutnie powinni wpisać. Zwłaszcza, jeżeli pracowali w firmach i organizacjach, które mają liczącą się markę. To już stanowi atut, bo nie zdają sobie sprawy, że nieświadomie przesiąkli pewnymi umiejętnościami i zdolnościami. Nawet jeżeli ktoś tylko sprzątał, czy był kelnerem, to nauczył się wykonywać porządnie pracę. Taki fakt pokazuje, że nie bał się żadnej pracy. Dlatego doradzałem firmie, która pomagała ludziom wyjeżdżać za granicę, aby od razu zrobiła "transfery" w dwie strony i sprowadzała tych wykwalifikowanych z powrotem. Bo takie życiowe doświadczenie się bardzo liczy. A jeżeli się coś nie powiodło, nie szkodzi. W biznesie potrzebna jest lekcja pokory. Z takiej nauki można wyciągnąć wiele konstruktywnych wniosków.
Nawet jak się pracuje poniżej kwalifikacji? Ja sam w latach 80., na studiach doktoranckich - już z pewną pozycją w Polsce - pojechałem na pół roku do Norwegii, gdzie pracowałem w firmie, która układała kable pod ziemią. Pracowałem jako niewykwalifikowany robotnik. Kopałem, przenosiłem krawężniki, nosiłem żwir, a z czasem zostałem brygadzistą. I to, czego doświadczyłem wtedy, do dzisiaj pomaga mi jako konsultantowi w biznesie. Nauczyłem się, jak ustawiać pracę, jak organizować. To było przełomowe doświadczenie. Jestem przekonany, że pół roku pracy fizycznej pomogło mi pod każdym względem. I często się do tych doświadczeń odwołuję.
A jeżeli te doświadczenia są negatywne czy frustrujące? Nie mówię, że zaraz po powrocie wszyscy staną się gwiazdami. Ale stanowią potencjał. Trzeba każdą lekcję przekuć na pozytywne doświadczenie. Dlatego warto zainicjować kursy i warsztaty dla tych, którzy wracają. Nawet frustrujące doświadczenia, mogą być świetnie sprzedane w Polsce. Ale trzeba pokazać, jak można przekuć w je atut. Bo nadal istnieje przepaść między standardami pracy tu i na Zachodzie - zwłaszcza w usługach.
Jednak koszty emocjonalne emigracji są spore, pojawiają się nowe uzależnienia... Wiele osób jedzie za granicę z ogromnymi oczekiwaniami - a tam, gdzie jest zaczarowanie, jest i rozczarowanie. Teraz więc wiele osób przechodzi przez fazę rozczarowania, ale to jest dopabuse połowa drogi. I należy im to uświadomić. Bowiem po okresie rozczarowania nadejdzie czas optymistycznego realizmu. Trzeba im tylko pomóc przejść przez ten okres przejściowy. Ci ludzie mieli dość odwagi, żeby wyjechać, teraz powinni mieć dość odwagi, żeby wyciągnąć wnioski ze swoich rozczarowań.
Kto może im pomóc? Wiele zależy od samorządów, przedsiębiorców. Od tego jak wykorzystają ten potencjał. Każda osoba, która wraca z emigracji, nawet totalnie sfrustrowany człowiek, jest i tak na wagę złota. Jego doświadczenie prawie zawsze można przekuć na coś dobrego. I jest on cenniejszy z tym swoim bagażem doświadczeń, niż gdyby został w kraju.